http://dzieciom.pl/wp-content/uploads/2015/07/FDZzP_logo.jpg

_

 
smiley Sarbinowo- plaża, rowery i relaks ( 01-14.07.2016 r. )
 
Jedziemy bocznymi drogami, więc trochę telepie. Łukasz co jakiś czas zagląda na tył samochodu i żartobliwie liczy, czy są jeszcze wszystkie rowery na bagażniku zamontowanym na haku. Teraz trochę żałuję, że poniosła mnie fantazja ułańska z takim obciążeniem na prawie 600 km. Na większych wybojach bagażnik czasami ociera się o drogę.
 
                                                                                                                                                     *      *      *
 
-Proszę o dowody osobiste - starsza recepcjonistka przechodzi od razu do konkretów po czym wydaje mi dwie pary kluczy.
Zbieram swoją gromadkę i idziemy na pięterko do naszego apartamentu. To dwa pokoiki z dużym przedpokojem oraz oddzielonym od siebie WC i kabiną prysznicową. Trochę tu zalatuje nieświeżymi zapachami. Winne jest nieco archaiczne WC z kiepską wentylacją.
- Trzeba będzie kupić Domestosa - mówi Agnieszka marszcząc nos, ale z drugiej strony cieszy się widząc ogromną szafę w przedpokoju i kilka mniejszych w pokojach. Wyposażenie standardowe, ale wystarczające aby miło spędzić dwa tygodnie. Z pokoi wyjście na wspólny balkon z widokiem na boisko sportowe i kilka sąsiadujących ośrodków wypoczynkowych. 
- Weź nie przynoś od razu wszystkiego z samochodu, bo wstyd - Agnieszka jak zwykle ma problem  z naszym zbyt obfitym bagażem.
 
                                                                                                                                                      *       *       *
 
Kolacje i śniadania są tu niezwykłe. Oszałamiają nie tylko obfitością i różnorodnością dań i przystawek, ale również sprawną organizacją. Wydawać by się mogło, że przy braku podziału na grupy i przypisywania miejsc siędzących do konkretnych osób zapanuje tu chaos i bałagan. Nic bardziej mylnego - nie ma tłoku przy nabieraniu potraw, a również nigdy nie zdarza się aby czegoś zabrakło. Obawiam się tylko nieco o Łukasza jak zniesie hałas i ciągłą zmianę stolików, ale o dziwo akceptuje te warunki.
Nieco gorzej jest z wejściem do ośrodka bo wiedzie przez salę kawiarniano-bankietową gdzie dość często głośno gra muzyka, lub odbywają się przeróżne imprezy. Zatyka oburącz uszy i szybko przebiega w jedną lub drugą stronę.
Płacę u Kierowniczki za pobyt. Jak to w moim zwyczaju próbuję przełamywać pierwsze lody jakimiś żartami, ale przyjmuje je dosyć chłodno więc ograniczam się tylko do niezbędnej wymiany informacji i ewentualnych uprzejmości.
Kierownik to za to jegomość, którego najchętniej widziałbym w marynarskiej czapce i z butlą rumu Jamajka. Tubalnym głosem potrafi dotrzeć w najdalsze zakamarki ośrodka co daje mu dodatkowy atut w okiełznaniu niedawno przybyłej kolonii niesfornych dzieciaków.
                                                                     
 
                                                                                                                                                      *      *      *
 
Stoję w kolejce do lekarza i rehabilitanta. Razem ze mną grupka starszych osób i matek ze swoimi niepełnosprawnymi pociechami. Miało być na konkretną godzinę, ale prawie każdy przychodzi jak mu się podoba. Na szczęście kolejka posuwa się dość płynnie.
Jakaś Pani wychodzi i opowiada jakie dostała zabiegi. Znajome pytają się, czy to pomoże w leczeniu jej schorzenia . 
- Chyba nie, ale też i nie zaszkodzi - uśmiecha się smutno.
Przychodzi powoli moja kolej, więc dzwonię do Agnieszki aby sprowadziła Łukasza.
Dwóch sympatycznych Panów w białych kitlach przygląda nam się uważnie. Jeden z nich ma sztuczne oko, więc obserwuje nas tylko troje oczu.
- Jak masz na imię młody człowieku ? - pytanie do Łukasza, więc ja się nie odzywam. Po chwili Łukasz parska swoim zaraźliwym śmiechem, którego ostatnio używa w wielu sytuacjach, czasami wręcz niestosownie do panującego nastroju.
- Jest chory na autyzm, a na imię ma Łukasz - w końcu odzywam się wyjaśniając jego zachowanie.Oddaję dokumentację i skierowanie na turnus. 
Przez jakiś czas drapią się po resztkach swoich siwych włosów w dziwaczny sposób wykrzywiając swoje twarze.
- No to... co by mu tutaj przepisać ? - spoglądają po sobie z niewyraźnymi minami.
- Ma przykurcz tylnych ścięgien przy stopach i dlatego chodzi na palcach - daję w końcu jakąś podpowiedź.
Teraz uśmiech rozpromienia ich twarze i wydają szybką decyzję:
- No to Solux, wirówka i pole magnetyczne na nogi. Dziękujemy i życzymy miłego turnusu. Następny proszę !
Zadaję sobie sam pytanie czy to w czymś pomoże ? Pewnie nie, ale na pewno nie zaszkodzi.
 
                                                                                                                                                    *      *      *
 
Pierwsza wycieczka rowerowa do Latarni w Gąskach. Miejsce to już od kilku turnusów stało się punktem obowiązkowym do zaliczenia. Docieramy po małych perypetiach, bo najpierw w polach Andżelice spada dwukrotnie łańcuch, droga w pewnym momencie kończy się na ogrodzeniu, a potem Łukasz nagle zaczyna się złościć i gwałtownie hamuje co kończy się prawie wywrotką. Trochę czasu zajmuje zanim doprowadzamy go do porządku. Pola kończą się i pora wyjechać na nieco bardziej ruchliwą drogę i tu z kolei problem z Agnieszką, która ma obawy o Łukasza. Dochodzimy jednak do porozumienia i docieramy na ulubione, a raczej tradycyjne Łukasza tosty w barze pod latarnią morską. Powrót bez niespodzianek.
                                             
 
                                                                                                                                                     *      *      *
 
Na plaży tłumy, bo pogoda choć umiarkowana to w większości przypadków pozbawiona porywistego wiatru co daje przyjemnie spędzić czas. Niestety tego komfortu nie dają niektórzy plażowicze, którzy uznają że teren otoczony przez nich parawanami został jakby dożywotnio im przyznany i wrogo spoglądają jeżeli ktoś zbyt blisko nich się rozkłada ze swoim majdanem, a nawet wnoszą złośliwe uwagi dotyczące odległości od nich, lub udostępnienia szerokiego dojścia do morza. Inni na siłę uszczęśliwiają donośną muzyką Disco Polo, a gdy przychodzi młodsza zmiana pokoleniowa zmienia się repertuar na coś bardziej cywilizowanego. 
Po kilku dniach odkrywamy miejsce gdzie jest dużo swobodniej i choć trzeba nadłożyć nieco drogi to i tak się opłaca, bo względna cisza i luz są tego warte, a i obawy o zachowanie Łukasza są wtedy dużo mniejsze.
Niepełnosprawni na wózkach pojawiają się na plaży bardzo rzadko, albo wogóle. Czasami widuję ich na promenadzie powyżej plaży zazdrośnie spoglądających na odpoczywające rodziny. Smutno odwracam głowę i nieco zawstydzony obserwuję fale morskie wpadając w zadumę.
- Gorąca gotowana kukurydza !!! Dwie sztuki siedem złotych - wyrywa mnie z zamyślenia plażowy sprzedawca łakoci.
- Kukurydza tak - potwierdza Łukasz potrząsając wskazującym palcem w kierunku Pana w zielonej koszulce.
Podnoszę rękę przywołując go do siebie.
- Pamiętajcie, że tylko sprzedawcy w zielonych koszulkach mają taką promocję. Konkurencja sprzedaje jedną za sześć złotych.- uśmiecha się od ucha do ucha i życzy smacznego.
Łukasz ma niezłą ucztę, no i przecież bez kukurydzy nie ma plażowania.
Woda w pierwszym tygodniu zimna, ale w drugim po przejściu nawałnicy skoczyła z temperaturą prawie do 22 stopni i częściej zanużamy się w morskich falach. 
Łopatki i wiaderka nadal są w użyciu, choć Łukasz ma już prawie siedemnaście lat. Myślę że gdy będzie miał trzydzieści to nadal będzie się nimi bawił. Nazywam to czasami nie autyzmem, a syndromem Piotrusia Pana.
                                                               
 
                                                              
 
                                    
 
                                                              
 
 
 
                                                                                                                                                     *      *      *
 
 
Woda glośno bulgocze, więc Łukasz zatyka uszy, ale po dłuższym czasie daje się oswoić z wirówką na nogi. Początkowo bał się nawet do niej wejść. 
Udaje się nam zaliczać wszystkie zabiegi jeden po drugim. 
Na polu magnetycznym mamy towarzystwo Renaty, która pole ma założone nieco niżej szyi. Przez grzeczność nie pytam co jej dolega. Jest bardzo sympatyczna i wygadana, choć troszeczkę sepleni. Co jakiś czas podchodzi do nas jej siostra, która nie umie mówić, a wydaje tylko jakieś dziwne dźwięki, ale okazuje się że prawie wszystko rozumie. Powykręcane ręce i nogi wyraźnie wskazują na co jest chora. Renata opiekuje się nią po śmierci swoich rodziców. Mieszkają gdzieś na wsi kieleckiej i chodują wraz z mężem około 50 kur. Mówi że około, bo dokładniejsze dane ma lis. 
Po skończonym zabiegu wstaje i ubiera okulary. Oczy jej robią się dwukrotnie większe. Potężna wada wzroku, a w dodatku zauważam że i ją nie ominęła choroba jaką ma jej siostra, tylko w znacznie mniejszym stopniu. Chodzenie jednak przypomina mi nieco " Biuro zwariowanych kroków" Monthy Pythona. 
Na Soluxie Łukasz grzecznie leży na łóżku, a lampa naświetla jego stopy. Od innych kuracjuszy oddzielają nas zaledwie parawany z białych prześcieradeł, więc słychać wszystko co się dzieje dookoła.
- Boli Cię - pytanie masażysty.
- Tak... bardzo. Może Pan to robić tak aby nie bolało- przygnębiony głos młodej dziewczyny po porażeniu czterokończynowym.
- Dziecko, jeżeli będę to robił, aby nie bolało to ten masaż nie będzie mieć w ogóle sensu.
- Wiem. Ja bardzo Panu chciałabym pomóc, ale nie wiem , czy potrafię.
- Wyobraź sobie, że to robi Twój chłopak na randce, a nie będzie boleć.
- Ha ha ha !
- Masz chłopaka ?
- Tak.
- No to problem z głowy.
- Niech Pan robi co do Pana należy, a ja się będę starać.
Nie usłyszałem nawet cichego jęknięcia. Musiało boleć, ale zniosła to w milczeniu.
Lampa Łukasza zaczyna pipczeć obwieszczając koniec zabiegu. Odwracam się podać mu skarpetki.
- Tata płacze tak - mówi po swojemu, a ja dopiero teraz czuję, że mam wilgotne oczy. 
                                          
 
                                                                                                                                                      *      *      *
 
"Świat Lodów" to jedno z bardziej ulubionych miejsc Łukasza. Siedzimy przy stoliku i wybieramy coś z karty deserów. Łukasz po podpowiedzi wybiera deser "Pinokio". Za dużo w nim jednak dziwnych smaków. Średnio jest zadowolony, więc odstępuję mu trochę swoich lodów. 
Agnieszka dostrzega napięcie, więc pora się delikatnie ewakuować. Na plaży następuje rozładowanie, czyli gryzienie rąk, krzyk i atak na nas, który udaje się bardzo szybko opanować. Dopiero teraz dowiadujemy się, że chodziło o lody Rafaello i wcale nie chciał innych.
W dwa dni później idziemy na lody Rafaello i sytuacja powtarza się, bo nie dostał gofra.
Tym razem w pokoju ostra reprymenda i Agnieszka zaczyna premiować lub karać Łukasza minkami rysowanymi w zeszycie, które są punktami do dostępu na laptopa.
Przed następnym wyjściem tłumaczymy, że kupimy tylko gofra i koniec. Tym razem jest już dobrze.
Odwiedzamy też dwukrotnie ulubiony bar Łukasza "Alibaba", gdzie jest jego kultowa pizza. 
 
                                                    
 
                                                                                                                                                      *      *      *
 
Jestem już w średnim wieku i dużo bliżej mi do pięćdziesiątki niż czterdziestki. Organizm coraz mniej potrzebuje pokarmu, a żołądek już nieco się przykurczył dlatego choć oczy śmieją się do tylu dostępnych tu przysmaków to jednak nasycenie się nimi nadchodzi bardzo szybko. Niektórym jednak, a zwłaszcza tym w podeszłym wieku dopisuje apetyt ponad miarę i z podziwem przyglądam się jak pochłaniają do granic możliwości napełnione talerze. Czasami wydaje mi się jakby chcieli tym nadrobić stracone lata... może w niedostatku.
Z kolacji często podkradają duże ilości ciasta. Kierownik jest tym na tyle zdegustowany, że pozwolił sobie na oficjalną przemowę w tym temacie.
Rankiem budzi mnie świergot wróbli, gruchanie gołębi i krzyk mew pod moim balkonem. Z zaciekawieniem zaglądam i widzę jak stado ptaków konsumuje kłócąc się z sobą o resztki jedzenia wyrzucone z balkonów z którego gro stanowi słodkie ciasto.
 
                                                                                                                                                      *      *      *
 
Po pierwszej wycieczce rowerowej do Gąsek obraliśmy kurs w kierunku przeciwnym, czyli w stronę Mielna. Trasa dużo bardziej bezpieczna i trzeba tylko przejechać przez małą miejscowość Chłopy, gdzie jednak znajdujemy też swoją przystań i chyba na przyszłość tradycyjne miejsce do zatrzymywania się na gofry, lody, koktajle, rurki z bitą śmietaną i hamburgery, które specjalnie dla Łukasza są robione w wersji "play" jak McDonaldzie. Choć to zwykła budka z dwoma stoliczkami to jednak przypadła nam do gustu.
W drodze do Mielna jest oznaczony dużym obeliskiem Południk 16 st. Tam robimy miejsce na odpoczynek. Do Mielna nie wjeżdżamy, bo nie chcemy się pchać w ruch uliczny.
Poza dwoma trasami na zachód i wschód nie ma tu więcej ścieżek rowerowych, a wyjazd w pole kończy się często brakiem połączenia z innymi drogami, lub natrafieniem na bagno nie do przebycia. Od dziesiątków lat inwestuje się tutaj tylko w kurorty turystyczne, a drogi dojazdowe pozostają w opłakanym stanie. W krajach trzeciego świata są lepsze.
                                                                     
 
 
                                                                     
 
                                                                                                                                                      *      *      *
 
Zachód słońca nad morzem przy lekkim i poprzerywanym zachmurzeniu jest zawsze bajeczny. Czerwonokrwiste przebłyski i odcienie chmur kontrastują z wygładzoną taflą morza. Czasami wydaje mi się że jest to jedna z nielicznych atrakcji dla której warto tu przyjechać. Klimat nadmorski służy nam średnio, a tłumy wczasowiczów to już całkiem nie nasza bajka. 
                                                       
 
                                                                                                                                                       *      *      *
 
Tym razem dzień jest nieco wietrzny, ale idziemy z wiatrem brzegiem morza. Duże fale głośno rozbijają się o brzeg tworząc kłęby morskiej piany. Powietrze jest rześkie, a słońce przebija się od czasu do czasu przez poszarpane chmury. Dochodzimy do małego molo w Chłopach skąd skręcamy w miasto zatrzymując się po drodze na lody, a potem ścieżką rowerową dochodzimy do Sarbinowa.
                                                    
 
                                                                                                                                                       *      *      *
 
Przyglądam się wszystkim rodzinom w ośrodku. Każda ma swoją historię, ale nie wypytuję o nią. To ich własne tajemnice. Może nie chcą się z nimi dzielić, dlatego obserwuję i próbuję ich historie sam układać. 
Jakieś młode małżeństwo - ona bardzo atrakcyjna - on też przystojny, tyle że na wózku inwalidzkim. Coś tragicznego wydarzyło się w ich życiu. Na zewnątrz wyglądają jednak na szczęśliwych i mocno związanych ze sobą.
Małżeństwo w średnim wieku. Oboje zdrowi, a z nimi syn na wózku w wieku około 20 lat. Zawsze ma dziwnie pochyloną głowę i spogląda na wszystkich nie podnosząc jej. Na pierwszy rzut oka wydaje się upośledzony, ale po dłuższej obserwacji widzę że rozmawia z rodzicami choć bardzo cicho i powoli. Są związani ze sobą do końca życia - tak jak my z Łukaszem.
Dorosła dziewczyna z Zespołem Downa. Zawsze chodzi sama zdecydowanym krokiem robiąc szerokie, zamaszyste ruchy ramionami. Na pytania kogokolwiek z zewnątrz odpowiada: "spier...laj". Druga nieco młodsza od niej zawsze jest uśmiechnięta i przyjacielsko nastawiona do każdego.
Dziewczyna w wózku inwalidzkim, ale nie na stałe przykuta do niego. Chodzenie jednak sprawia jej dużo bólu, więc jednak woli wózek. Czasami znajduje się w sytuacji, gdzie trudno jej się poruszać. Nie przyjmuje jednak pomocy nikogo z zewnątrz i mimo że rumieniec wstydu i złości zalewa jej policzki mówi: "Ja sama... nie chcę pomocy ".
Chłopiec nieco młodszy od Łukasza. Przykurczone ręce i nogi dowodzą o porażeniu mózgowym. Nie mówi, ale wydaje dźwięki o bardzo wysokiej częstotliwości "echoooooo...".
Na stołówce po krótkim czasie stają się nie do zniesienia. Pytam w trakcie zabiegów jego Mamę czy czasami zmienia się ich ton, lub zmienia je. Od kilku lat jest tak samo i nie da się z tym nic zrobić.
Kobieta ze sparaliżowaną prawą częścia ciała. Przybywa na masaż wodny rąk w czasie gdy Łukasz jest na wirówce nóg. Pomaga sobie lewą ręką aby prawą włożyć do miski masażowej. Na wózku też nikt jej nie pomaga, choć sprawną ma tylko jedną rękę i nogę. Czasami spotykam ją wieczorami jak przed ośrodkiem samotnie popala papierosa. 
Historie, historie, historie...
 
                                                                                                                                                     *      *      *
 
Wieczory po kolacji przejmuje pod swoją pieczę Animatorka. Dyskoteki, karaoke, koncerty a nawet występ cyrkowy. To uciecha dla dzieci z kolonii jak i dla niepełnosprawnych. Czasami przesiaduję w późniejszych godzinach w kawiarnii oglądając mecz lub schodząc z laptopem, bo niestety jedyne wifi jest właśnie w tym miejscu, a mój mobilny internet przywłaszczył sobie Łukasz. 
Niepełnosprawni często z dzieciakami z kolonii zasiadają do wspólnych stolików i grają w karty. Nie wiem w jakie gry, bo dla mnie istnieje tylko brydż, kierki i piki. Tutaj jak nigdzie sprawdza się idea integracji. Dobrze że chociaż tutaj.
 
                                                                                                                                                     *      *      *
 
Pobyt tu można zaliczyć do udanych. Nasze dzieciaki się w miarę ogarnęły, a na pogodę narzekaliśmy tylko jednego dnia... nooo jeszcze ostatniego dnia też i dlatego zarządziliśmy, że chyba nie ma już potrzeby tu siedzieć i pakujemy się do domu. Żegna nas deszcz i porywisty wiatr i lekka nostalgia.No jeszce niezadowolenie Łukasza, bo miało być Wesołe Miasteczko w Mielnie, a w czasie deszczu jest zamknięte.
- Łukasz przed nami jeszcze wyjazd w góry i słynny "Rabkoland" w Rabce Zdroju - myślę, że jednak to i tak go nie pociesza, bo wyjazd kwituje ostatnim ugryzieniem się w rękę.
 
                                      
 
                                                                                                                                                                                                             Włodek