/\/\/\ Lubań - późna wyprawa z pomyłkami, zakończona sukcesem ( 15.08.2014 r. )
Nadszedł dzień świąteczny w którym wędrówki po tatrzańskich szlakach należą do średnio przyjemnych ze względu na tłumy turystów.
Rankiem ciężko nam się pozbierać, a sprawdzenie pogody niczego nie wnosi do planu dnia, bo prognoza jest bardzo niejednoznaczna. Ociągamy się z decyzją wyjścia w góry i tym sposobem robi się bardzo późno.
Ostatecznie decyzja pada na Lubań ( 1225 m.n.p.m.) w Gorcach, czyli szczyt do zdobycia w ramach DPG.
Wyjazd o godz. 10:00. W Zakopanem problem z wydostaniem się z miasta, dlatego do miejscowości Kluszkowce, gdzie jest początek naszego szlaku dojeżdżamy o godz. 11:20.
Na parkingu z niepokojem spoglądamy w kierunku Tatr, gdzie kotłuja się czarne chmury które raczej posuwają się w naszą stronę.
Stwierdzamy, że w ostateczności możemy iść na krótki rekonesans. Agnieszka wskazuje drogę, która budzi według niej większe zaufanie i dochodzimy do miejsca w którym stoi jakiś dziwny monument i szlak się urywa.
Dopiero teraz baczniej przyglądam się mapie i stwierdzam, że powinniśmy obrać kierunek przeciwny. Aby połączyć się ze szlakiem przechodzimy przez zagrodzone elektrycznym pastuchem pastwisko. Ostrożnie pokonujemy przeszkodę pod napięciem i slalomem między krowimi plackami dochodzimy do drogi, która doprowadza nas na ... górę Wdżar (767 m.n.p.m.) . Dzięki temu zrobiliśmy dodatkową trasę, która nie przybliżyła nas do założonego celu.
Górka jednak którą zdobyliśmy jest bardzo sympatyczna i doposażona nieźle w obiekty turystyczne typu ławki, stoły, punkty widokowe, a nawet wyciąg krzesełkowy.
Jeszcze raz uświadamiam sobie, że wyprawa to jednak ścisła współpraca z mapą, a nie błądzenie na chybił trafił.
Na szczycie góry zgrywam topografię terenu z mapą i już wiem gdzie się znajduję. Widok odległego Lubania nie nastraja optymistycznie, a spojrzenie na zegarek dodatkowo potęguje wrażenie, że osiągnięcie celu w dniu dzisiejszym jest raczej nierealne.
Schodzimy na przełaj z góry na szlak i podążamy otwartym terenem w kierunku lasu. Przed wejściem w teren zalesiony spoglądamy znowu z niepokojem za siebie. Horyzont koloru granatowo-burego, ale nad nami wciąż piękne słońce.
Agnieszka poddaje w wątpliwość sens dalszego marszu, ale napotkani turyści schodzący z Lubania dodają otuchy mówiąc, że zalew czorsztyński nie przepuści tych chmur, a na szczycie czekają nas ciekawe doznania kulinarne.
Tak więc bez zbytniego przekonania pniemy się w górę. Chęci dodaje nam świetna kondycja Łukasza w tym dniu, który nie stymuluje się i w doskonałym nastroju pokonuje kolejne etapy wspinaczki.
Słońce nie doskwiera nam, bo większość trasy pokonujemy w cieniu drzew. Turystów spotykamy bardzo rzadko, więc mamy pełny kontakt z naturą.
Niestety nic nie może trwać wiecznie i nasz spokój zakłócają odgłosy motocykli terenowych.
Trasa w większości średnio trudna do momentu podejścia pod sam szczyt, czyli odcinka około 500-700 metrów, gdzie robi się miejscami bardzo stromo i ślisko. Tutaj opuszczają nas trochę siły i szczególnie Łukasz często odpoczywa.
Docieramy w końcu na otwartą przestrzeń tuż pod szczytem, gdzie znajduje się studencka baza naclegowa. Oczywiście nie ma tu mowy o żadnych zabudowaniach. Baza składa się w większości z wojskowych namiotów i sklepanej z byle jakiej jakości desek wiaty w której zaaranżowano kuchnię polową. Widok niesamowity i zastanawiam się, czy przypadkiem nie odbyliśmy podróży w czasie do lat 70-tych ubiegłego stulecia.
Jesteśmy trochę głodni, a Łukaszowi skończyła się Ice Tea. Niestety o cywilizowanym napoju można tylko pomarzyć. Za to można napić się soku z wodą ze źródełka lub herbaty w metalowym, komunistycznym kubku .
Rodzaj herbaty oczywiście jest loterią i zależy od tego co przesympatycznej Pani wyciągnie się z pojemnika plastikowego. Raz jest to więc Lipton, a raz Saga, lub jeszcze coś innego. Cukier udostępniany jest w oryginalnej torebce sklepowej.
Woda gotuje się w dużym czajniku na piecu z fajerkami opalanym sosnowo-świerkowym drewnem. Na piecu tym stoi też ogromny kocioł z żurkiem, który od razu zamawiam ( w sensie, że żurek , a nie kocioł). Agnieszka z Łukaszem skłaniają się jednak w kierunku naleśników, które są serwowane tego dnia. Muszą jednak poczekać, bo kuchnia ma słaby przerób, a chętnych do tego specjału jest kilkoro.
Siadamy na niepewnie skleconych ławkach przy tak samo zmontowanym stole, ale zaczyna kropić deszcz, więc przenosimy się do namiotu wojskowego.
Odbieramy z Andżeliką podgrzany żurek w oczywiście metalowych miskach, a wkrótce dostajemy też w dwóch rzutach naleśniki- Łukasz z cukrem , a Agnieszka z dżemem.
Mimo,że mój opis może wydawać się złośliwy to jednak jestem zachwycony klimatem tego miejsca. Przypominają mi się lata młodości i biwaków letnich z przyjaciółmi, gdzie wszystko było tak doskonale prymitywne. W mojej ocenie nic tu nie powinnizmieniać (Agnieszka ma nieco odmienne zdanie), chociaż jest jedna rzecz, a mianowicie wspomniane wcześniej motocykle terenowe, ale tym powinna zająć się służba leśna i policja.
Po posiłku udajemy się na pobliski szczyt, gdzie następuje krótka sesja zdjęciowa. Mamy szczęście, że deszcz przestaje kropić, a dość późna godzina powoduje, że widoki ze szczytu na Tatry i Pieniny są wręcz bajeczne.
Uświadamia to nam jednak, że przed nami długa droga powrotna i oczywiście dojazd do Zakopanego. Schodzimy z powrotem do bazy noclegowej, gdzie kupuję na pamiątkę firmowy kubek, a potem w dół.
Początkowo towarzyszy nam lekki deszczyk i zejście po stromym i śliskim zboczu nastręcza nieco kłopotów, ale wkrótce deszcz ustaje i wychodzi piękne wieczorne słońce i schodzenie staje się czystą przyjemnością. Po wyjściu na otwartą przestrzeń dostrzegamy, że niebo w poszczególnych miejscach przybiera wszystkie kolory tęczy.
Dochodzimy do parkingu przez podmokłą drogę, która w końcowym odcinku uniemożliwia przejście po niej suchą nogą.Wsiadamy do samochodu i udajemy się na odpoczynek do naszego apartamentu.
Włodek
Galeria: